Bieganie sprawia, że jesteśmy zdrowi, sprawni, aktywni. Nie mamy problemów z figurą, pokonujemy słabości i dostarczamy cenną porcję endorfin. Dzięki bieganiu mamy masę zakręconych znajomych, wiemy jak spędzać popołudnia, bo zawsze jest trening do zrobienia, a w weekend jak nie wybieganie, to zawody. Wszystko gra! A raczej biega!
Linia startu
Gdy już pozwolimy, by stado koni ściągnęło naszego lenia z kanapy i wyjdziemy na ten pierwszy, wymuszony, wymęczony trening, to zazwyczaj połykamy haczyk i leci z górki... truchtamy pierwsze kilometry, aż przychodzi ochota, by się sprawdzić. Pierwsze zawody na 5 km, nabieramy odwagi. Zapisujemy się na 10 km, potem z odrobiną nieśmiałości snujemy marzenia o półmaratonie. Wpadamy w startowy wir. Zapisujemy się na wszystko w bliższej i dalszej okolicy. Nie dbając zbytnio o regenerację, ciesząc się z życiówek zbieranych jedna za drugą, budujemy kolekcję medali. Zaczynamy kojarzyć biegaczy, blogerów piszących o bieganiu, odwiedzamy otwarte treningi biegowe, zamiast nowych szpilek polujemy na nowe najki, a zamiast modnego płaszcza - kupujemy bluzę termiczną i sami nie wiemy, kiedy nasze życie zaczyna się kręcić dookoła planety BIEGANIE. Trenujemy w rosnącym gronie biegowych znajomych całą zimę, stwierdzając, że "nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani biegacze". Planujemy wiosenne starty, letnie treningi i jesienny atak na życiówki. W sportowej euforii początkującego biegacza spędzamy dwa, trzy, czasami cztery sezony. Po zachwycie żółtodzioba przychodzi lekkie znużenie. Życiówki już tak łatwo i szybko nie przychodzą, biegi stają się do siebie podobne, a medale przestają cieszyć tak bardzo jak na początku. Zaczynamy się rozglądać za nowymi wyzwaniami, urozmaiceniem, czujemy niedosyt. W wielu głowach pojawia się pytanie: To co teraz?
Być może jesteś w takim momencie, nie wychodzisz już tak chętnie na treningi i zastanawiasz się co dalej. Każda historia o bieganiu jest inna. Każda inaczej się zaczyna. I to dlatego każda może być inspiracją. Jeśli czujesz, że zgubiłaś swoją drogę biegową, te historie są opowiedziane dla Ciebie.
Na skrzyżowaniu biegowych dróg
Aleksandra Mądzik, biegaczka, autorka bloga "Pora na Majora". Jako trzecia Polka ukończyła wszystkie maratony będące na słynnej liście World Marathon Majors. Do tej pory dokonało tego jedynie 9 Polaków. To Ola jednak zrobiła to najszybciej!
Pewnego wieczoru, 2013 roku, wypełniłam kilka rubryk w Internecie i wysłałam zgłoszenie na maraton w Tokyo. Nie wierzyłam, że może mi się aż tak poszczęścić. Wpłynęło przecież 303 000 zgłoszeń, a miejsc dostępnych było tylko dla 30 000 uczestników. Ale jedno zaszczytne miejsce przypadło właśnie mnie! Zostałam wylosowana! To był taki dar od losu, którego nie chcę zmarnować. Pomyślałam, że los pcha mnie we właściwym kierunku... I wtedy właśnie zrodził się pomysł na World Marathon Majors... - pisze na swoim blogu Ola. WMM to 6 najbardziej elitarnych maratonów na świecie: Tokio, Boston, BMW Berlin, Virgin London, Bank of America Chicago, ING New York. W ciągu dwóch lat przebiegła sześć maratonów, wszystkie poniżej 4 godzin. Jak mówi, ten projekt dał jej niesamowitą siłę i nie chodzi tu tylko o motywację do pokonywania kilometrów. Kiedyś wydawało mi się, że nie poradzę sobie sama ze zorganizowaniem wyjazdu, z biletami, noclegiem. Na miejscu na bank się zgubię, nie dogadam się. A dziś wiem, że mam na tyle siły i wiary, że nie boję się takich rzeczy, nie przerażają mnie już. Najważniejsze było, aby zwyczajnie uwierzyć w siebie i dziś chcę więcej. Projekt był dodatkową motywacją do treningów. Wiedziałam, że nie mogę i nie chcę się zatrzymać w połowie drogi. Jestem uparta i gdzieś w głębi duszy mocno wierzyłam w to, że się uda. No i się udało. 1 listopada 2015 roku Ola zdobyła ostatni z wymarzonych medali, stając na mecie Maratonu w Nowym Jorku. Dodaje, że World Marathon Majors przełożyło się na dzisiejsze decyzje biegowe i podejście do treningów. Dzisiaj wyznaczam sobie małe cele - krok po kroku. Marzy mi się poznać też nasz kraj "na biegowo". Nie chcę biegać tylko po Warszawie. Szukam nowych, ciekawych biegów. Szczególnie chętnie biorę udział w imprezach charytatywnych. Kiedyś chciałabym "połamać" magiczne bariery na 5 km, czy 10 km. A czy będzie mi dane - zobaczymy. Zdrowie jest dla mnie najważniejsze i nic na siłę.
Wszystkie drogi prowadzą na szczyt
Szczyt możemy oczywiście rozumieć symbolicznie, jako szczyt swoich możliwości, kolejne rekordy, cele i wyzwania. Jednak bardzo często biegacze po nasyceniu się startami miejskimi, masowymi, asfaltowymi skręcają na leśne i górskie ścieżki. W większości schemat jest taki, że jak ktoś raz spróbuje biegania w górach, to następuje miłość od pierwszego wejrzenia. Podobnie było w przypadku Sandry Gruszczyńskiej, biegaczki, współautorki profilu "Wild for the Run". Jak mówi, bieganie w górach daje jej wyjątkową możliwość obcowania z naturą. Ale jak to się zaczęło? Początkowo, jak każdy biegacz, szłam na rekord - mówi. Im więcej startów tym lepiej. Na początku bardzo szybko robi się postępy, to przy większości startów udawało się poprawiać wynik. Gdy przyszła lekka stagnacja, podejmowałam kolejne wyzwania. Półmaraton, maraton, bieganie za granicą w stylu run&travel. To ostatnie z przyjemnością praktykuję do tej pory. Jako, że słynę ze słomianego zapału, to mam dwie święte zasady, żeby z treningów i startów nie wypaść. Po pierwsze, na trening trzeba chodzić zawsze. Nawet gdy zimno/gorąco, wakacje czy nawałnica pracy. Nie ma, że nie mogę. Drugim punktem obowiązkowym są plany startowe, które nakręcają do działania. W tym sezonie założyłam sobie Koronę Półmaratonów. W ciągu jednego roku trzeba ukończyć 5 z 10 wybranych startów. Wszystko szło jak po maśle. Dwa medale już w garści, na pozostałe trzy byłam już zapisana, wszystko zaplanowane i obmyślone... aż tu nagle pojawiły się zupełnie przypadkiem góry. Wiem, że trudno sobie wyobrazić taki przypadek, ale rzeczywiście pojechałam w Bieszczady zrobić wywiad i pomyślałam, ze skoro już jestem tak daleko, to zostanę na kilka dni. Najpierw myślałam o tym, że będę po górach chodziła, a w tym czasie mój mąż zrobi swój trening górski. Pod górę maszerowałam, po płaskim i z górki biegłam. Dookoła piękne widoki, w głowie jeden cel - szczyt. Gdy już wbiegłam na jeden szczyt, to chciałam zdobyć kolejny. Ten niesamowity krajobraz, słońce, świeże powietrze, majestatyczność gór... to wszystko nakręca. Dodatkowo, przy zbiegach czuję się jak w grze strategicznej. Masz tylko kilka sekund, żeby zaplanować którędy pobiegniesz, gdzie postawisz stopę, jak unikniesz upadku czy skręcenia kostki... tu nie ma mowy o nudzie. Nudzie, która często towarzyszyła mi na asfalcie. Tego pierwszego dnia tak mi się spodobało, że następnego też pobiegliśmy w góry. Do miasta wracałam wykończona, szczęśliwa i z jakąś nową energią. Sama nie wiem, kiedy postanowiłam, że wystartuję w GUT na 20 km (Ochotnica Challenge). Przygotowywałam się na różnych warszawskich i okolicznych pagórkach, w Górach Świętokrzyskich. Biegałam sporo, ale wątpliwości były olbrzymie. Czy dam radę? Czy będę miała siłę? Czy nie będzie za gorąco? Czy nie będzie padało? Nie mówiąc już o braku odpowiedniego sprzętu, no, i nie chciałam być ostatnia... Przyszedł dzień startu w Gorcach i nagle się okazało, że oczywiście jest ciężko, że łydki bolą tak strasznie jakby miały się za chwilę rozerwać, ale jednocześnie nie ma kryzysów, zwątpienia i pytań "po co mi to było?". Zmienność stopnia trudności trasy, niesamowite widoki na Tatry, konieczność wdrapania się na wieżę widokową Gorc, dawały co chwilę nowy zastrzyk energii. Pomarańcze na 10 km smakowały doskonale jak nigdy wcześniej. Potem seria zbiegów zalesionymi szlakami, kilka podbiegów, bieg przez pola i sprint do mety. Poza widokami i możliwością obserwowania przyrody, niesamowite wrażenie robili ludzie. Wszyscy są wyluzowani, uśmiechnięci i przyjacielscy. Czujesz się jak na biwaku albo obozie harcerskim. Nie ma tej miejskiej napinki i wyścigu technologicznych zbrojeń w postaci najnowszych butów, zegarków, aplikacji. Po dotarciu na metę byłam szczęśliwa, lekko zmęczona i pewna, że to jest to. Często rozmawiam z biegaczami górskimi o emocjach, które im towarzyszą. Mówią o stanach, których w "normalnym życiu" nigdy by nie doświadczyli. To jest wybuchowa mieszanka euforii, radości, zwątpienia, złości... Od krzyku i śmiechu do płaczu. W moich biegach górskich jest tego wszystkiego po trochu. Od startu aż do mety towarzyszą mi skrajne emocje. Czasem zastanawiam się "co ja tu robię?", ale już po chwili wiem, że nie mogłabym teraz robić nic równie pięknego. Pamiętam swój pierwszy bieg, kiedy podczas 26 kilometrów potrafiłam śmiać się ze szczęścia jak dziecko, a po chwili z urwanym oddechem zdobywać kolejny podbieg. Góry to wielka przygoda i zawsze mają dla nas jakąś niespodziankę. To silnie uzależnia. Już od pierwszego razu. Wciągnęły mnie już od pierwszego startu. Na 16 kilometrze pierwszego biegu w górach już wiedziałam, że chcę to robić. Zaczęło się delikatnie, od startów dwudziestokilometrowych, teraz mam za sobą już maraton górski. W październiku chcę pobiec jeszcze maraton podczas Łemkowyna Ultra Trail, ale nie wykluczam też startu w Rzeźniku z moim partnerem biegowym i życiowym. To będzie już prawdziwe ultra.
Prawdziwy urok biegu nie zawsze tkwi w pobitych rekordach, jak mówi Sylwia: W górach nie walczę o czas, mogę zatrzymać się na chwilę żeby podziwiać piękny widok, oddycham czystym powietrzem, a meta... meta po górskim biegu to niesamowite emocje i poczucie spełnienia. Góry hartują, uwrażliwiają i dają niesamowitą energię. Tego nie da się opisać, to trzeba wybiegać.
Droga biegowa, czasami podobnie jak ta życiowa, jest długa, kręta i wyboista. Zdarza się, że łatwo ją zgubić, ale nie warto zapominać, że za każdym rogiem kryje się coś ciekawego.
Tekst: Karina Terzoni